AsmodeuS AsmodeuS
3713
BLOG

Mój kochany pamiętniczku......

AsmodeuS AsmodeuS Rozmaitości Obserwuj notkę 516

 

Urodziłem się…… szybko. Podwójnie szybko, bo nie dość, że nie umęczyłem swojej mamy podczas porodu, ponoć szybko poszło, to jeszcze byłem wcześniakiem. Zestawiwszy te dwie informacje razem, doszedłem do wniosku, że ta trzecia, iż urodziłem się w tzw. czepku, jest prostą tego konsekwencją. Musiałem mieć coś do ochrony głowy przy takich prędkościach, tak jak chociażby motocyklista. Potem, też wszystko odbywało się szybko. Szybko relegowano mnie z przedszkola z wilczym biletem, a i szkoły zmieniałem w iście sprinterskim tempie. I dobrze. To mi odpowiadało, bo lubiłem ruch i zmiany. Ale  przedszkola wybaczyć im nie mogłem. Znaczy się dyrekcji, nie mogłem wybaczyć. Prawdę powiedziawszy, szczerze nienawidziłem, swoim małym serduszkiem, tego przedszkola, jak zresztą wszystkich innych miejsc skoszarowania. Nie mieściło mi się w główce, że można wszystko robić na rozkaz. Jeść nie wtedy, kiedy jest się głodnym, tylko,kiedy dadzą i jeszcze nie to, na co ma się ochotę, tylko to, co wszyscy. Bawić się w to, co nam wymyślą te babiszony, a nie w to, na co mam akurat chęć. A do tego jeszcze ten tłok i ciągły hałas, a właściwie wrzask, że o intensywnym i specyficznym zapachu już nie wspomnę. Gdybym znał wtedy takie słowo, to nazwałbym ten swój stan – traumą i jakoś to ogarnął poprzez sam fakt nazwania, a tak, nie wiedziałem jak mam się w tym miejscu odnaleźć. Jak odróżnić, czy to miejsce jest stresogenne, czy wręcz przeciwnie i czy to może ze mną jest coś nie tak.
A zaczęło się całkiem niewinnie, choć stresująco.
Przyprowadzono mnie i pomimo moich protestów zostawiono. Takich jak ja, było tu mnóstwo. Wtedy jeszcze nie umiałem liczyć więcej niż do dziesięciu, czyli wszystko co przekraczało tę magiczną liczbę, niejako automatycznie, stawało się mnóstwem. Zrobił się tumult, płacz i zgrzytanie zębów. Lata później zobaczyłem podobną scenę na tryptyku Memlinga, wypisz, wymaluj, tak jak wtedy, kiedy dzielono nas na grupy, tylko nie na dwie, jak u Memlinga, a na kilka.
Mnie przypadła grupa „Muchomorków”. Dostaliśmy wszyscy takie same czerwone bereciki i poprowadzono nas do sali. To, że te bereciki były takie same, nie było dla mnie zaskakujące, wszak tworzyliśmy grupę, ale one były....... całkiem takie same, czyli w jednym rozmiarze. To był problem dla wielu. Gdyby nie fakt, że niektórzy mieli odstające uszy, to nie byliby w stanie normalnie funkcjonować bez wycięcia otworów na oczy, ale gorzej mieli ci, dla których bereciki były za małe i panie przedszkolanki wciągały im je osobiście na głowy. Dziękowałem losowi, że nie potraktował mnie jakoś wyjątkowo i po prostu uśrednił. Berecik pasował. Postanowiłem też, że nie będę go nosił w obowiązkowy sposób, tylko po swojemu. Na pierwszych zajęciach, na których uczono nas wycinanek, obciąłem mu antenkę i założyłem tak, jak noszą „Czerwone berety”. Dopiero od tego momentu mogłem się sam zaakceptować w nowej roli. Nadal jednak nie mogłem zrozumieć, jak można było wymyślić te „Muchomorki ? Że niby co, dziecko grzyb, czyli taki stary malutki ?
Nawet nie sądziłem, że mnie coś jeszcze bardziej wkurwi, a jednak okazało się to możliwe. Tym czymś była piaskownica. Powód mógłby wydawać się błahy, ale nie dla mnie. Nic mnie tak nie drażni od urodzenia, jak unifikacja, a piaskownica była jej emanacją. Czyż może być coś bardziej frustrującego niż widok piaskownicy wypełnionej po horyzont takimi samymi babkami? Dla mnie, nie. A babki nie mogły się różnić, bo wszyscy dostaliśmy takie same wiaderka, oczywiście w kolorze berecików. Jak Muchomorki, to......Q.!!!.....Muchomorki.
To morze identycznych babek demolowało mnie psychicznie, a zajęcia w piaskownicy niestety nie były fakultatywne. Musiałem coś z tym zrobić, żeby nie popaść w depresję, na szczęście rozwiązanie okazało się dość proste.
Przyniosłem z domu kartonowe pudełko po czajniku elektrycznym i rozpocząłem serie prób. Każda następna była bardziej udana od poprzedniej. Nabierałem wprawy i wprost proporcjonalnie do tego rosło moje zadowolenie. W końcu doszedłem do takiej perfekcji, że w kilkanaście minut potrafiłem zabudować swoją część piaskownicy tymi..........no....... I tu zrodził się pierwszy problem, bo to, co stworzyłem w proteście przeciwko unifikacji, powinno mieć jakąś nazwę. Były to wprawdzie sześciany, ale jednocześnie, co do swej natury, babki. I tak powstały „Babściany”. Przyznam, że z nazwy też byłem dumny, a idąc za ciosem, postanowiłem, niejako przy okazji, wynaleźć kostkę Rubika, ale w nawale innych zajęć, kompletnie o tym zapomniałem. Okazało się, że inni mojego zadowolenia z walki o indywidualizm w architekturze jednak nie podzielają. Babiszon, który nas pilnował, też musiał się do tego  oczywiście odnieść, stwierdzając, że to, co widzi, kojarzy jej się z Aleją Zasłużonych, a piaskownica, to nie cmentarz. I na nic zdały się moje gorące protesty, rozdeptała wszystkie babściany, co do jednej, albo jednego, bo sam nie wiem, jakiego rodzaju właściwie były te obiekty. Dzisiaj nie byłoby z tym kłopotu, bo wedle nowej filozofii, w tej sferze nic nie jest już pewne. On, ona, czy ono, ganz egal.
Kto by pomyślał, że tyrada tej idiotki stanie się zarzewiem wojny, całkiem jak zamach na arcyksięcia Ferdynanda, tyle tylko, że teraz ta moja wojna przerodziła się od razu w wojnę totalną.
Oni stawiali babki, a ja w odwecie babściany i tak w kółko. Wkońcu atmosfera tak zgęstniała, że dalsza eskalacja konfliktu była nieunikniona. I stało się. Od grupy babkowiczów oderwał się Ferdek, harcownik z drużyny Sewka, która składała się z dwu chłopaków i Jolki, dziewczyny wodza. Traktowaliśmy ich jak stare małżeństwo, bo chodzili ze sobą już drugi tydzień. Ferdek rozpędził się, minął Jolkę, która stała najbliżej mojego terytorium i rozdeptał dwie z trzech moich budowli. Nie zdążyłem nic zrobić. Ten brak własnej natychmiastowej reakcji, doprowadził mnie do takiej furii, że rzuciłem w ślad za uciekającym łopatką, ale paskudnie chybiłem. Te plastikowe, ekologiczne łopatki, nie nadawały się do niczego, a już do rzucania, w szczególności. Były za lekkie i trajektoria ich lotu była nie do przewidzenia. To było g*no nie łopatki.
Byłem wściekły, że kiedyś, podczas przeprowadzki zgubiłem swoją starą łopatkę. To była wspaniała łopatka. Ciężka, metalowa z drewnianym trzonkiem, przypominająca do złudzenia wojskową saperkę. Gdyby miał ją teraz, to Ferdek z nią w plecach nie przebiegłby nawet pięciu kroków. Nie miałby prawa ! A tak...?! Chcąc nie chcąc, musiałem opracować jakiś inny patent.
Przez kilka następnych dni, nie budowałem swoich babścianów, tylko siedziałem na obrzeżu piaskownicy i czekałem. Czekałem, aż reszta skończy stawianie swoich babek i wtedy ruszałem do niszczącego je, biegu. Tak rozpocząłem etap wojny psychologicznej i jednocześnie dawałem sobie czas na obmyślenie jakiegoś sensownego planu obronnego. Zdecydowanie mi nie szło, dopadła mnie jakaś niemoc. Nagle przestałem być kreatywny. I gdy już zacząłem się poważnie niepokoić swoim stanem, z pomocą przyszła mi aura. Zaczęło padać. 
Ten deszcz, to było dla mnie wybawienie, taki czas ekstra, jak w boksie przerwa między rundami, żeby móc się wewnętrzne pozbierać. A mnie właśnie dopadła deprecha. Nie wiedziałem, co mam o swoim stanie myśleć. Byłem niemal pewien, że w wieku pięciu lat wypaliłem się kompletnie. Przyszłość jawiła mi się ponuro, powiem więcej, bałem się przyszłości, a konkretnie zerówki.
Na szczęście zarządzono nowe zajęcia – lekcje umuzykalnienia.
Tak, te lekcje dawały mi czas, dawały nadzieję, dawały mi nową szansę. Po raz pierwszy byłem zadowolony z pomysłu naszych „klawiszek”, a właściwie „oberklawiszki”, czyli dyrektorki tego wesołego Alcatraz. To zadowolenie jednak długo nie trwało. Czar prysł już na pierwszych zajęciach, potem było tylko gorzej i gorzej.   A przecież wychodząc z sali w trakcie pierwszych zajęć, niekoniecznie na własne życzenie, ale za to z ulgą, myślałem, że już gorzej być nie może. Okazało się wkrótce, że może, oj może. I w ten sposób stałem się pierwszym w historii naszej grupy zgorzkniałym „Muchomorkiem”, tak całkowicie zgorzkniałym, że nawet berecik przestał mnie już cieszyć. Poczułem się staro.
Muzyczka postanowiła dać nam popalić. Ona wprawdzie nazywała to pedagogiką stosowaną, ale my wiedzieliśmy swoje. I zaczęło się piekło. Nawet prawdziwe „Czerwone berety” tak w dupę nie dostawały. Ostatecznie tę jej grę byłbym w stanie jakoś znieść, chociaż coś mi w tej grze nie grało. Dopiero po latach odkryłem, co. Ona wszystko grała tak samo. Nieważne, Beethoven czy Debussy, miało być przede wszystkim rytmicznie, tak bardziej marszowo, bo przecież skakać trzeba w jakimś wyrazistym rytmie. Ale gorsze było jednak coś innego. To, że nakręcała się podczas tej gry, ale nie z pasją pianisty wirtuoza, nawet nie dyrygenta, tylko raczej z pasją typową dla kapo.
Grała i grała coraz głośniej, a my skakaliśmy coraz szybciej i szybciej, aż do utraty tchu.
Miałem dość, poprawiłem berecik i stanąłem w rozkroku.
Zerwała się od klawiatury i......w ostatniej chwili powstrzymała od podbiegnięcia do mnie. Wolała podejść, to miało dodać jej godności. Stanęła przed, a właściwie, nade mną, ale zorientowawszy się, że w tej pozycji nie może patrzyć mi w oczy i „spiorunować” swoim spojrzeniem, przykucnęła.
Wysyczała - czemu nie skaczesz ?
Bo nie ! I za Chiny nie będę ! - odpowiedziałem i pokazałem jej, powszechnie znany gest miłości, czyli środkowy palec.
Posłuchaj no samczy....chłopczyku - syczała dalej, ale tym razem głośniej - czy mógłbyś zmienić swoje nienawistne nastawienie? Wiem, że to będzie dla ciebie trudne, nawet bardzo trudne, bo pewnie jesteś Katolem, a wszyscy Katole to.......
Nie zdążyła skończyć, bo w tym momencie odburknąłem - Mogę... I wyciągnąłem drugą rękę w tym samym geście.
Miałem oczy pełne łez, a mężczyźni przecież nigdy nie płaczą, ale były to łzy z wściekłości.........., że nie mogę jej kopnąć w jaja, bo jak dotąd, ten argument zawsze pozwalał mi dojść do satysfakcjonującego, jak sądzę obie strony, konsensusu.
I znowu wylądowałem na korytarzu. Miałem w tym już duże doświadczenie. I tak day by day, ale nie narzekałem, tutaj przynajmniej atmosfera nie była toksyczna i było znacznie ciszej. Nie wiem, co się tam w środku działo, ale nie było dobrze, bo co i rusz wypadał jakiś zapłakany Muchomorek, krzycząc, że nie chce być gender, akurat ci mieli lepiej, bo i na tym się zwykle kończyło. Ale jak któryś wypadał z krzykiem, że nie chce być pedałem, to zaraz lądował u dyrektorki i dostawał naganę za obrazę uczuć mniejszości, albo dyskryminację. A na uwagę, że u nas taka mniejszość nie występuje, dyrektorka zawsze ripostowała, że hipotetycznie by mogła i jak już te nowe zajęcia się skończą, na pewno wystąpi, znaczy się ta mniejszość, z czego Ona, jako prawdziwa Europejka, będzie osobiście dumna. Ale nie zdążyła być dumna, bo Muzyczka nagle przestała przychodzić, mówiono, że nie ma czasu na ten gender, bo wreszcie znalazła sobie faceta.
 
I stała się normalność!
 
Powrót do zajęć w piaskownicy okazał się błogosławieństwem, bo po tym umuzykalnianiu byłem roztrzęsiony i na wpół głuchy. Jak tylko gdzieś zobaczyłem pianino, nawet na ilustracji czy filmie, miałem pewność, że nocne moczenie mnie nie minie.I niestety, nie pomyliłem się nigdy.
Wróciliśmy do piaskownicy i tym samym, powróciliśmy do wojny, bo Pani Muzyczka i jej lekcje, jak ona ten swój łomot nazywała, były tylko inną formą zawieszenia broni.
W tak zwanym międzyczasie wyprosiłem u rodziców zakup czegoś znacznie większego niż zwykła łopatka. Miałem pomysł, ale on wymagał narzędzi. I tak, kupili mi śliczną, aluminiową szuflę z drewnianym trzonkiem. Była poręczna, lekka i stosunkowo mała. Wświecie dorosłych nazwano by ją zapewne kobiecą z racji gabarytów, ale co mnie mogło obchodzić nazewnictwo.
Jeszcze wtedy nie byłem męską, szowinistyczną świnią, nawet nie wiedziałem, że takie pojęcie w ogóle istnieje i że po latach będę do tego tytułu nominowany, z dużymi szansami na wygraną. Początkowo planowałem wykopać tuż za linią demarkacyjną kilka wilczych dołów, stąd pomysł na szuflę, ale po przemyśleniu sprawy doszedłem do wniosku, że ten numer jednak nie przejdzie. Wykopać wprawdzie mogłem, ale niestety nie w tajemnicy. Tego nie dałoby się ukryć. Zastosowałem zatem wariant B.
Zrobiłem znowu morderczy rajd po babkach wroga i kiedy już ich tym odpowiednio rozjuszyłem, zacząłem budować swoje babściany, ale tym razem tylko dwa. Musiałem mieć pewność, że Ferdek z pasją rozdepcze oba, że żadnego nie pominie. Skończyłem pracę i pomału, ostentacyjnie zacząłem się oddalać w kierunku huśtawek i zjeżdżalni, pozostawiając moje budowle bez obrony. Wiedziałem, że kto, jak kto, ale Ferdek nie wytrzyma, że będzie chciał się popisać przed szefem i jego dziewczyną.Miał duszę kundla i łatwo nim było manipulować. Kochał być szczuty, wszystko jedno na kogo, to był sens jego życia. Odchodząc, zauważyłem kątem oka, że rusza do biegu. I o to właśnie mi szło.
Kiedy dochodziłem do zjeżdżalni, usłyszałem przeraźliwy skowyt, który przerodził się w donośne, jednostajne wycie, to zaś, w kilkanaście minut później, skutecznie zagłuszył świdrujący sygnał karetki pogotowia.
Wieść niosła, że w szpitalu przez ponad dwie godziny, wyjmowano Ferdkowi ze stopy denko od stłuczonej butelki i powszechnie narzekano na niechlujność ludzi, którzy wsypali piasek do naszej piaskownicy bez uprzedniego przesiania. Ferdek już nigdy do nas nie wrócił.
Byłem w niebowzięty. Pierwszego z drużyny „S” miałem z głowy. Teraz czekałem na szefa, wiedząc równocześnie, że kogo, jak kogo, ale jego, denkiem na pewno nie załatwię.
Tego, że Sewek wie, co się naprawdę stało, byłem pewien, to było po nim widać. Wiedziałem też, że on wie, iż ja wiem, że on wie. Teraz nie było już czasu na jakąś skomplikowaną grę, zero miejsca na strategię, to musiało się rozstrzygnąć zaraz - no mercy.
Ruszył w moim kierunku, wolno, lekko kołyszącym się krokiem, z takim luzem, jak w westernach klasy B. Stałem oparty o trzonek swojej szufli i czekałem na to, co zrobi. Zatrzymał się przede mną i patrząc mi wyzywająco w oczy, kopnął, tak kopnął, a nie rozdeptał jak durny Ferdek, pierwszą z moich budowli. Kopnął, bo wiedział, że może w nich trafić na jakąś kolejną niespodziankę. Zrobił jeszcze dwa kroki w moim kierunku, ale to był poważny błąd, bo właśnie w tej chwili znalazł się w moim zasięgu.Spojrzałem w jego lustrujące mnie, cwane ślepka, które sprawiały wrażenie, jakby od wielu pokoleń nie zajmowały się niczym innym, jak tylko taksowaniem ludzi.Jeszcze raz upewniłem się, czy go za pierwszym podejściem dosięgnę. Wyrwałem szuflę z piasku i z całej siły uderzyłem tak, jakbym bił ręką na odlew. „Plaskacz” zrobiony szuflą i to z półobrotu, przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. W jednej chwili z uśmiechniętej zwycięsko, jeszcze przed momentem, dziecięcej buźki, zrobił się krwawy ryj w kolorze berecika i dopiero teraz delikwent wyglądał na pełnowartościowego Muchomorka, czyli per saldo, powinien właściwie być mi wdzięczny. W tym momencie rozległ się za mną przeraźliwy, rozdzierający mózg, jazgot. Obróciłem się z impetem i wymierzyłem cios swoją ukochaną szuflą, ale ta spryciula Jolka, zdążyła się jednak uchylić, szybka była, tak szybka, że moment później widziałem już tylko, jak z piaskownicy znikają jej warkoczyki. Jak ja żałowałem, że w piaskownicach nie ma kamieni… .
Miałem nadzieję, że moja aktywność „w temacie” piaskownicy spowoduje, że koleżanki i koledzy nadadzą mi jakąś fajną ksywkę. Spodziewałem się, że będzie to coś w stylu – „Huragan” lub „Orkan”, to by mi bardzo odpowiadało, niestety, znacząco się przeliczyłem. Ksywka „Zwierzę”, jaką mnie ochrzczono, nie była tą, na jaką liczyłem. Acz z drugiej strony nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Jako, że starałem się być przewidujący i fascynowało mnie planowanie na wiele posunięć naprzód, a będąc przy tym przekonanym, iż do końca podstawówki raczej nie dożyję, postanowiłem już teraz wymyślić sobie epitafium, żeby potem ktoś tego za mnie nie zrobił. I wymyśliłem. I byłem z niego zadowolony. Krótkie, wręcz ascetyczne w treści, jednym słowem eleganckie i do tego z wykrzyknikiem, a czegoś podobnego na żadnym cmentarzu nie widziałem, znaczy wykrzyknika rytego w kamieniu. Epitafium brzmiało:                                               _Tu leży Zwierze, frajerze !_
 
W końcu całą piaskownicę miałem wreszcie tylko dla siebie, co skonstatowawszy, natychmiast straciłem do niej serce, przestała mnie w ogóle obchodzići zacząłem zastanawiać się nad jakimś nowym i co najmniej, równie ambitnym wyzwaniem.
Okazja do wypróbowania mojego nowatorskiego pomysłu nadarzyła się kilka tygodni później, bowiem wprowadzono zajęcia, na których odgrywaliśmy role przedstawicieli swoich ulubionych zawodów. Dziewczynki zostawały modelkami, piosenkarkami, aktorkami, sprzedawczyniami, a chłopcy żołnierzami, kierowcami, policjantami, strażakami, słowem pełen wachlarz niekonwencjonalnych zainteresowań. Tylko jeden chciał się bawić w komornika, ale nie wzbudził tym entuzjazmu ogółu i jego pomysł przepadł. Ja natomiast, wybrałem sobie zawód lekarza o bardzo potrzebnej specjalizacji i realizowałem się w nim z sukcesami, ale poza oficjalnymi godzinami zajęć. Poczekalnię miałem zawsze pełną, niestety tylko do momentu, w którym jakaś przedszkolanka dowiedziała się, że prowadzę tę nielegalną praktykę, a sama pasja, z jaką to robiłem, wyraźnie nie była dla niej wystarczającym powodem, żebym mógł ją w spokoju kontynuować. I w ten sposób zakończyła się moja kariera wziętego lekarza, a dalszy pobyt w przedszkolu, mimo całej mojej popularności, stanął pod dużym znakiem zapytania.
Kiedy szum już trochę przycichł i dobrze zresztą, bo bycie celebrytą bardzo mnie męczyło, rozpocząłem poważne przygotowania do wprowadzenia w życie kolejnego, jeszcze ambitniejszego, projektu. Powiedziałbym nawet, że wręcz rewolucyjnego, na skalę dotąd niespotykaną, daleko wykraczającą poza możliwości percepcji statystycznego mieszkańca Europy środkowo-wschodniej. Niestety nie zdążyłem go już wdrożyć, bo zostałem zabrany z przedszkola i dzięki Bogu zamieszkałem na stałe u dziadków. Podobno w przedszkolu, też dziękowano Bogu, że mam dziadków.
 
Wiele lat później, całkiem przypadkiem, trafiłem na facebooku na stronę „Muchomorków”. Tak, tak, tych moich „Muchomorków”. I już chciałem się zarejestrować, bo mimo wszystko ciągnęło mnie do nich podświadomie, ale coś mnie tknęło i doczytałem ją do końca. I co się okazało ? Otóż okazało się, że usiłują stworzyć grupę wsparcia i to nie  AA, co nie byłoby czymś zaskakującym, wszak byliśmy już więcej niż dorośli i po przejściach, ale grupę  SP!!! ???
Dwie linijki dalej znajdowało się wyjaśnienie tego skrótu. To była grupa wsparcia dla wszystkich z SyndromemPiaskownicy !
Postanowiłem, że jednak nie będę się kontaktował z dziwakami, bo od dziecka nie lubiłem wariatów.
 
 
 
 
 
 
***
 
 
 
AsmodeuS
O mnie AsmodeuS

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości